środa, 16 grudnia 2015

Historia Alexa .5.

Po chwili marszu dołączył do mnie Grimmir. Sądząc po jego postawie złość już mu przeszła, zresztą mi także. Droga, która szliśmy w milczeniu była pusta, co było jednym z powodów tego, że Ptaszydło (czytaj: Grimmir) mógł mi towarzyszyć bez zwracania na siebie uwagi. Obecnie znajdowaliśmy się jeszcze w górach, ale schodząc niżej powietrze zaczynało być coraz bardziej wilgotne. Powód był prosty: wszechobecne jeziora i bagna. W tym miejscu nie masz praktycznie szans umrzeć z pragnienia, a za jedzenie mogą ci służyć wodne ptaki lub jakieś korzenie (to drugie jest blee). Jedynym zagrożeniem jest brak umiejętności pływania, czyli Grimmir musi uważać by nigdzie nie wpaść. A tak w ogóle on nie lubi wody. Gryf ten lubuje się w ciepłych pustynnych miejscach i uważa, że wilgoć źle wpływa na jego pióra. Może mu trochę podokuczam z tego powodu? Jeśli chodzi o mnie to jak na pół syrenę przystało- uwielbiam wodę i mam nadzieję, że znajdę chwilę czasu aby popływać w którymś z tych jezior.
- Jak myślisz ile zajmie nam przejście przez tą krainę? - nieoczekiwanie spytał gryf.
- Nie wiem skąd to pytanie? - Grimmir spojrzał na mnie jakby wyrosła mi druga głowa.
- Wiesz przecież, że ja nie jestem rybką tak jak ty. I, że ty czujesz się tu dobrze nie znaczy, że ja też muszę - ojejku jejku ptaszek się zirytował i krzyczy na rybkę. A rybka mu zaraz przywali w ten niewyparzony dziób i wszystko będzie dobrze... albo nie, jednak nie będzie mnie boleć ręka (znowu) więc mu dzisiaj odpuszczę. W takim razie postanowiłem zostawić to bez komentarza.
- A tak serio długo tutaj będziemy? - powiedział po chwili milczenia gryf.
- Nie wiem to dosyć duży teren, więc nie wiem ile dokładnie nam to zajmie.
- A jak duży?
- A co ja jak mapa wyglądam?
- Alex nie żartuj sobie ze mnie - po chwili dodał - bo twój lisek skończy jako czapka lub szalik.
- Czyli zamierzasz- lis podszedł bliżej mnie jakby się obawiał Ptaszydła - zacząć nosić ubrania?
- Alex! - zacząłem się śmiać, a Grimmir zamachnął się próbując mnie uderzyć. Byłem dla niego zbyt szybki i po trzech próbach dał sobie spokój.
- Myślałem, że wyjaśniłem ci już mój stosunek do ubrań - Pan Nie Potrzebuje Ubrań Bo Mam Pióra raczył się do mnie odezwać.
- Całkowicie zdaje sobie sprawę z twojego stosunku do zakładania na siebie czegoś i miałem nadzieję, że zamierzasz to w końcu zmienić - gryf prychnął.
- Ale jak widać pomyliłem się - dodałem. Wydawał się lekko urażony, ale nie zwróciłem na to zbytniej uwagi.

                                                                      *********
Droga była troszkę kręta, ale nie stroma. Zamierzaliśmy zatrzymać w jakimś bagnistym lasku aby trochę odpocząć. Tak na prawdę to nie wiem czemu tak nagle postanowiłem szukać matki. Można by pomyśleć, że miała mnie głęboko gdzieś, skoro nawet się nie zainteresowała tym jak mi się żyje, a raczej żyło w sierocińcu. No dobrze może to nie jest najlepszy czas na rozważania czy matka mnie chciała czy nie i, można by pomyśleć jaki to ja błyskotliwy jestem, że tak nagle w połowie drogi mi się przypominało, że ona mnie może nie chcieć i dopiero przemyślałem moją podróż. 
   Ale w gruncie rzeczy to za bardzo nie było kiedy. A patrząc na to jeszcze inaczej w chwili podjęcia tej decyzji byłem cóż jakby to nazwać... zrozpaczony... ale, ale co z tego? Właściwie to może dlatego, że najzwyczajniej w świecie takie małe coś jak ja chciało by poznać swoich jakby to powiedzieć... twórców? A patrząc na to techniczne (tak wiem naszło mnie przemyślenia TEGO typu) jak ja w ogóle powstałem? No bo jak syrena z Kapłanem? Jak? A może magia czy coś nadnaturalnego miało w tym udział? A może lepiej nie wiedzieć? Dziwne, nieprawdaż?
- O czym tak myślisz? - podskoczyłem. Grimmir! Jak mogłem o nim zapomnieć?
- Co powiedziałeś? - nadal byłem lekko skołowany.
- Pytałem o czy myślisz.
- Aż tak to było widać?
- Prawie zdeptałeś lisa - spojrzałem pod nogi. Faktycznie szedł troszkę dalej niż zwykle. Ups
- Więc o czym? - dopytywał
- Temat prosty i przyjemny - mówiąc to byłem czerwony na twarzy - rozmyślałem o prokreacji w skutek której teraz z tobą rozmawiam.
- O czym?
- Serio nie wiesz? - mam mu to wytłumaczyć? Byłem czerwony jak nosek pijanego księdza.
- Serio... To aż tak oczywiste?
- Em prokreacja to, eh, jakby ci to wytłumaczyć... całość eee rzeczy? Niezbędnych do... Eee... stworzenia potomstwa? - patrzył na mnie przez chwilę.
- CO?! - dopiero załapał o co powiedziałem to nagie ptaszydło mnie wykończy psychicznie.
- To co słyszałeś.
- Ale po jaką cholerę o tym myślałeś?!
- Już myśleć nawet nie mogę?
- O takich rzeczach nie.
- Jakiś ty święty! W celibacie żyjesz?
- Alex nie przeginaj!
- Bo co mi zrobisz? - i zaczęliśmy sobie grozić. 
  Tak minęło nasze schodzenie z gór.
~~~~~~~~~~~~~
Autorka: Zuzanna Shinigami

czwartek, 10 grudnia 2015

Historia Veriana .2.



- Ach... Lonneano czyż ta wrzosowa łąka nie jest piękna? - odezwał się Verian - Prawie tak piękna jak Ty - dodał.
 - Ty i te twoje komplementy - powiedziała Lonneana uśmiechając się - komplementami się nie najemy, powinniśmy zapolować, zwłaszcza. że będziemy mieli gości. - zaproponowała przeczesując palcami złote włosy. 
- Myślę ze Tiia przybędzie wraz z bratem, dorodny jeleń i dwa lisy powinny wystarczyć - odpowiedział mężczyzna. - Chodźmy więc! - złotowłosa elfka wstała błyskawicznie i pobiegła zwinnym krokiem do lasu. Nogi mężczyzny w mgnieniu oka zwiększyły rozmiar i porosły gęstą, czarną sierścią, transformacja była natychmiastowa. Jego nos zmienił się w wilczy pysk, co poprawiło jego węch. Reszta ciała Veriana pozostała bez zmian. Wilkołak wyczuł zwierzynę, Lonneana wiedziała to, gdyż jego nozdrza rozszerzyły się, a wciągane przez nie powietrze świszczało niczym wiatr pośród górskich skał. On biegł pierwszy Ona tuż za nim. Złote kosmyki włosów opadały jej na mokrą od potu twarz. Było gorąco. Verian zatrzymał się, wskazał tylko dłonią kierunek , złotowłosa widziała cel. Dźwięk napiętej cięciwy. Chwilę później strzał. Jeleń pada z łoskotem na suche gałęzie. 
- Zawsze fascynowała mnie celność Elfów - Powiedział - Trafiłaś prosto w oko - dodał.
- Elfy potrafią upolować każdą zwierzynę a wilkołaki potrafią upolować każdą Elfkę -mówiąc to jej oczy błysnęły. Czas zapolować na lisy - odpowiedział z uśmiechem. 
Dwa rudawo złote lisy szły obok starego dębu. Schemat był taki sam Verian wskazał kierunek. Lonneana tym razem chwyciła dwie strzały.
 - Pięknie, coraz bardziej mi imponujesz Lonneano - skomentował.
 - Nie znasz jeszcze wielu rzeczy które potrafię - zaśmiała się. 
Polowanie zajęło im dwie godziny. Przyrządzeniem zwierzyny zajął się Verien, skórę jelenia odłożył na bok razem z porożem. Lisami zajął się równie sprawnie. Zamiast noża używał pazurów. Były ostrzejsze. Lonneana zajęła się przyrządzaniem mięsa. Jej talent kucharski zadziwiał każdego. Dzień powoli chylił się ku końcowi. Wilkołak i Elfka znów leżeli na polanie, zupełnie sami, towarzyszył im wiatr który szumem liści zdradzał co stanie się następnego dnia. 

                                                                                   ******                                                              Przyśpieszony oddech. Strach napędzający mięśnie. Elfy zwinnie poruszają się po lesie, lecz przestraszonego elfa nie sposób w nim złapać. Tiia biegła. Pot zwilżył jej włosy które opadły na twarz. Białe włosy które obecnie są koloru szarego nie przeszkadzały jej, pomimo iż zakrywały sporą cześć twarzy . Choć już dawno nie słyszała obecności wroga, biegła ile sił w nogach. Strach pcha ją do przodu. Łzy napływają do fuksjowych oczu. To co zobaczyła zostawiło ślad w jej pamięci na zawsze.        
                   
                                                                                   *****  
Verian i Lonneana wypoczywali na fioletowej łące, był ranek. Mięso z upolowanych zwierząt owinięte w zioła czekało na upieczenie. W powietrzu unosiła się lekka mgła, gęsta jak mleko. Oboje patrzyli w bezchmurne niebo. 
Nagle Verian napiął mięśnie. Transformacja była natychmiastowa. Lonneana nie zdążyła się nawet podnieść. 
- Co się stało? - spytała zaniepokojona. - Ktoś lub coś tu biegnie... przestraszone... czuje ten zapach - powiedział po czym rozchylił nozdrza - znam ten zapach...mięty i fiołków... Tiia! - krzyknął. Lonneana spojrzała na niego z podziwem, gdy mimo poddenerwowania biegł równo i spokojnie w stronę lasu. 
Verian zwinnie przemieszczał się wśród drzew. Dostrzegł białą sylwetkę w oddali. przyspieszył. będąc przy postaci rzucił się w jej stronę. W locie chwycił elfkę i przycisnął do siebie by zamortyzować upadek. 
- Ver.. Verian... oni ...to była zasadzka... oni nie żyją - wykrztusiła. 
- Spokojnie.. zajmę się tym - powiedział łagodnie Verian pod postacią wilkołaka, w lewym ramieniu zauważył strzałę... berylową strzałę. Elfka straciła 
przytomność. Verian wziął ją na ręce i pobiegł w stronę chaty. Ten dzień miał być inny- pomyślał. 

                                                                                  ***** 

-Lonneano podaj wody… Tiia się budzi - powiedział łagodnym głosem wilkołak.
 -Proszę - odpowiedziała złotowłosa podając kryształowe naczynie wypełnione 
wodą z liśćmi mięty. 
- Co?… gdzie Ja jestem?… moje ramię… Verian… - powiedział biało-włosy anioł z fuksjowymi oczami.
 - Spokojnie Tiio… jesteś bezpieczna, zająłem się twoją raną, nic Ci nie będzie. Jesteś w w moim i Lonneany domu, Teraz także twoim domu - na twarzy Lonneany pojawił się grymas smutku spowodowany zazdrością - o świcie wyruszam sprawdzić czy Twój brat żyje.
 -Nie Verian… nikt nie przeżył…żołnierze też zginęli… elfie pułapki nigdy nie zawodzą.. prędzej czy później od nich zginęli. Jestem taka senna… czy mógłbyś… - Tiia pogrążyła się w głębokim śnie. 
To była wietrzna noc, słońce miało wstać za kilka godzin, w tym czasie wiatr niósł smutną pieśń o krwawej walce, wraz z nią unosiła się przygnębiająca woń krwi elfów. Wrzos rzucił pierwszy cień… chatka znów błyszczy fioletem. Serce Veriana przyśpieszyło błysk fuksjowych oczu, ocean złotych i biały włosów, burzył się w powietrzu, trzy serca biją jak oszalałe. Dwa anioły jeden złoty a drugi biały oraz jeden demon. Krzyki dochodzące z wnętrza chatki spłoszyły miejscowe zwierzęta. Serca uspokoiły się. Ocean włosów ucichł. Fuksjowe oczy przykryła lawina białych powiek. Pod czarnymi włosami w umyśle bestii rozpoczęły się wilcze sny. Wśród złotowłosych loków widać zbłąkaną łzę… nie wszyscy zasnęli… nie wszyscy.

~~~~~~~~~~~~ 
Autor: Turpis
 
Verian

środa, 21 października 2015

Historia Kasanny .4.

   Głowa pulsowała bólem, wszystko było nieistotne.
   To gdzie jestem, która jest godzina, dlaczego jest mi tak cholernie zimno... Nieistotne!
   - Kasanna? Ocknij się, Kasanna! - ktoś na pewno darł japę. Z pewnością tuż obok mojego ucha. - Wiem, że już nie śpisz! Jak się nie obudzisz to ci zostawię ten bełt i będzie tak sterczał aż sama go wygrzebiesz!
   Ale o co ci chodzi hałaśliwa istoto, jaki bełt, jakie grzebanie o co... Boże!
   - Rhego! - Poderwałam się z ziemi i złapałam się za głowę, czarne mroczki szalały przed moimi oczami. - Uuuh, dlaczego jest tak cholernie zimno!
   - Bo jest noc. Konkretnie środek nocy. A ty paradujesz niemalże nago w samej przepasce.
   Spojrzałam w dól.
   O, rzeczywiście, mam na sobie przepaskę. Moment! Dlaczego jestem człowiekiem!!!???
   - Dlaczego niczym mnie nie okryłeś! - zasłoniłam się i odwróciłam plecami do Rhego. - Ty zboczeńcu, powinnam ci oczy wydłubać, wykastrować, najlepiej...
   - Ale ty byłaś przykryta głupia jędzo, tylko zachciało ci się wstać i teraz tak mi dziękujesz za opiekę?
   - Opiekę? Ja ci życie przed chwilą uratowałam! Ile czasu byłam nie przytomna?
   - Piętnaście minut. A teraz wracaj na ziemię, połóż się grzecznie, przykryj jeśli to konieczne i daj wyciągnąć ten bełt!
   Z zażenowaniem położyłam się na moim prowizorycznym stole operacyjnym. Chwyciłam ten skrawek szmaty, który on śmiał nazwać przykryciem i zarzuciłam go sobie na piersi. W głowie błagałam by to się już skończyło.
   Miałam wrażenie, że moja ręka płonie żywym ogniem, bark sczerniał i spuchł jak bania. To prawdziwy cud, że uniknęłam postrzału w serce- prawdopodobnie byłoby już po mnie.
  Rhego powiedział, bym na niego spojrzała. Gdy to zrobiłam, wcisnął mi między zęby swój pas od miecza.
   - Zagryź go mocno, będzie boleć jak cholera, ale postaraj się nie zemdleć. Na trzy. Raz... Dwaaa...
   Szarpnął za drzewiec nim zdążyłam zaprotestować. Pas niemal się rozerwał, gdy zacisnęłam na nim szczęki w spazmie bólu.
   Czy on właśnie odciął mi rękę?
   - Już po wszystkim Kasanno, nie zasypiaj, proszę, już nic ci nie będzie, patrz, bełt już wyjęty - pomachał mi nim tuż przed oczami, rozbryzgując kropelki mojej poczerniałej krwi na prawo i lewo- oj, moja wina, wybacz...
   - Thy chooyu, jah mogłesz... - wyplułam pas i z niesmakiem oblizałam się, by zmyć z ust krew - Precz, muszę rozruszać to ramię. I zmienić się. Jest mi zbyt zimno.
   Tym razem ostrożnie podniosłam swoje cztery litery i zaczęłam pomału rozprowadzać przemianę na całym ciele, chciałam się wyszaleć, by czarna krew wypłynęła z mojego organizmu Gdy to nastąpi, rana sama się zasklepi w przeciągu kilku minut...
    Wykonałam kilka ćwiczeń, podskoczyłam parę razy razy w miejscu i zaczęłam zlizywać zatrutą krew.
   Smakowała jak popiół.

                                                                       ******

  Gdy Rhego był pewny, że nie zemdleje z wycieńczenia, postanowił zaprowadzić mnie do obozu, bym coś zjadła i nabrała sił na podróż. Prowadził mnie przez jakieś cholerne chaszcze, kilka razy musiał mnie przenosić prze rowy, małe rzeczki, czy inne przeszkody, które pokonałabym z palcem w nosie, gdyby nie utrata rekordowej ilości krwi.
   Wciąż resztkami sił podtrzymywałam swoją przemianę, nie miałam zamiaru chodzić po lesie w stroju Ewy, co to to nie, moja duma na to nie pozwalała.
   Rhego powiedział mi, żebym na niego poczekała.
   Świat dwoi i troi mi się przed oczami.
   Już myślałam o tym, by sobie klapnąć, zamknąć oczy i może nawet zasnąć, ale usłyszałam jak ktoś z szewską pasją wymawia zdanie "No żeż kurwa ich jebana mać" więc się powstrzymałam.
   - Rhego? - zawołałam cicho - Coś się stało?
   Chwilę później stał obok mnie wielki wkurzony kocur. Rhego we własnej parszywej osobie.
   - To jest jakiś żart, cały dzisiejszy wieczór to żart, kpina jakaś, ja tych ludzi pozabijam, nóżki im wyrwę, flaki wyssę, a puste korpusy rzucę... - zawiesił się na chwilę -... na pożarcie jakimś potworom...
    - Fajnie. Naprawdę spoko, podoba mi się ten pomysł, ale...
    - Czy ty wiesz co oni sobie wymyślili?!
    - No własnie nie, dlatego staram się...
    - Że najpierw mnie porwą, sprzedadzą jakiemuś bogaczowi, albo nie daj Boże spalą, a później na dokładkę, jakby tego było mało, okradną mnie ze wszystkiego co posiadam, pozostawiając po sobie wgniecioną trawę i jakieś martwe truchło!
    - Śmiem zauważyć, że to martwe truchło upolowałam ja.
    - Kasanno.
    - Słucham cię mój wspaniały towarzyszu niedoli!
    - Mam gdzieś kto je tam zostawił, nie ma naszych rzeczy.
    - Nawet pół tobołka?
    - Nic.
    - Nul?
    - Kurwa, jak mówię że nie, to nie!!!
    - Ja to się tylko upewniam, z tobą nigdy nic nie wiadomo...

                                                                       ********

    Rzeczywiście, na polanie nie zostało nic, poza sarną z przegryzionym gardłem, którą zaciągnęłam ty za kopytka ledwo czterdzieści minut temu...
   Wtedy dotarła do mnie ta straszliwa prawda.
   -Rhego, w co ja się ubiorę?
   - Wiesz ze to nie najlepszy moment na...
   - Najlepszy. Nie mam nic poza przepaską, w twoich ubraniach będę tonąć, ludzie będą się gapić, nago też łazić nie mogę, w postaci Kotołaka tym bardziej... Bezimienny, co ja teraz uczynię...
   Dla mnie, to było za wiele jak na jeden dzień.
   Zakręciło mi się w głowie, usiadłam na ziemi z impetem i chwyciłam dłońmi swoją czaszkę, która wirowała dookoła całej polany.
   - Dorze się czujesz?
   - Jak jeszcze nigdy. Muszę się tylko przespać... - To powiedziawszy, ponownie zemdlałam.

   Obudziły mnie promienie słońca, leżałam na boku, przykryta jakimiś szmatami, było mi ciepło, czułam się o wiele lepiej. Rozejrzałam się na wszystkie możliwe strony i powoli podniosłam się do siadu. Z moich ramion zsunęły się ubrania Rhego, a on sam, siedział z otwartymi oczami dwa metru ode mnie, w samej przepasce, przemieniony w Kotołaka.
   - Wstałaś - niemal zabił mnie tą swoją błyskotliwością - zaraz zaniosę cię do strumienia, musisz dużo pić, przydałaby ci się również kąpiel, bo, po pierwsze, cuchniesz starą krwią, po drugie, cuchniesz.
   - Wal się.
   - Wstrzymam się z twoją szczodrą propozycją. Dasz radę iść sama czy mam nosić panienkę na rączkach?
   - Dam sobie radę, nic mi nie będzie.
   Złożyłam jego ubrania w kostkę i oddałam prosto do rąk właściciela, mamrocząc jakieś podziękowania zakrapiane sarkastycznymi uwagami na temat ich zapachu...
   Ruszyliśmy, oboje w nieludzkich formach, na wyprawę do najbliższej rzeki bądź jeziora.
   Wciąż byłam zatrważająco słaba, łapy stawiałam niepewnie pośród miękkiego i zdradliwego poszycia leśnego.
   Dotarliśmy na miejsce po kilku minutach mojej smutnej parodii marszu.
   Rwący strumyk był wystarczająco duży, bym mogła się z niego napić, ale za mały, by mógł posłużyć mi za wannę... Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
   Wygoniłam Rhego na drugi koniec lasu i zapowiedziałam, że jakby któreś z nas potrzebowało pomocy, to ma ryczeć i warczeć wniebogłosy...
    Odetchnęłam z ulgą, gdy Gbur łaskawie znikną w zaroślach. Nareszcie mogłam zacząć normalnie zwijać się z bólu. Oczywiście wczoraj było o wiele gorzej, ale działałam na adrenalinie, więc aż tak bardzo nie odczuwałam skutków wyrwania z mojego biednego ramienia jakiejś pożal się Boże strzały...
   Cofnęłam przemianę całkowicie i przyjrzałam się swojemu ciału szukając innych niepokojących wyrw w skórze. Całe szczęście, poza nielicznymi i małymi siniakami, nie miałam tylko jednej czwartej mojego barku... Fantastycznie.
   Napiłam się zimnej wody, i poczułam jak moja energia powoli wraca. Ochlapałam sobie twarz i zrobiłam coś, co prawdopodobnie ostatnio praktykowałam w dzieciństwie.
   Położyłam się na środku strumyczka i poczekałam, aż woda zacznie przeze mnie przepływać. Czułam jak całe ciało napina się, w zetknięciu z lodowatą powierzchnią. Zacisnęłam zęby i myślałam o wszystkim, tylko po to, by nie czuć jak w każdy por mojej skóry wbija się mała lodowa igiełka.
   - O Bezimienny, zaraz skonam.
     Rana dawała o sobie znać. Wiedziałam że potrzebuje wody do wyleczenia tego ramienia, ale nie sądziłam, że to będzie aż tak bolało.
   Przez to cierpienie stałam się strasznie narzekalska i markotna... Wiem, wiem, ale wyobraź sobie że od kilku godzin nie czujesz się na siłach nawet do szybszego truchtu- okropność.
    Wstałam i zaczęłam strząsać z siebie krople wody. Włosy zawiązałam w supeł z tyłu głowy, by mi nie przeszkadzały i skupiłam się na częściowej przemianie.
    Przepaskę rozwiązałam, rozwinęłam i zrobiłam z niej prowizoryczny top. Od pasa w dół nie prezentowałam się zbyt ludzko, więc raczeni nie obchodziły mnie uwagi Rhego, które na pewno usłyszę...

Autorka: Katarzyna Zduniak

Strumień :v Wow, taki strumieniowaty...

sobota, 22 sierpnia 2015

Historia Arisy .1.

   Jestem pustką. Naczyniem nie wypełnionym. Bezsensowną egzystencją. Bytem niepotrzebnym. Chowam się między światem realnym, a fikcją. Nie mam swojego miejsca. Jestem niczym.
Nie miałam łatwego życia. Nie mam. Rodzice starali się mnie wychować, na kogoś wspaniałego, wyniosłego. Kogoś, kto będzie dowodził naszym rodem. Kogoś, o kim z dumą będą wspominać przez wiele pokoleń. Nie wiem dlaczego to robili. Może dlatego, że sami nic nie osiągnęli? Nie wiem. Ich życie polegało na pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Ja nie chciałam takiego życia. Od zawsze wiedziałam, że jestem inna, że do nich nie pasuję. Starałam się w pewien sposób przekazywać im to co czuję. Niestety moje sygnały nie były przez nich odbierane. Nic nie brali na poważnie. Wszystko uznawali, za wygłupy małego dziecka. Kochałam ich, ale ich wymagania mnie przerosły. Musisz być najlepszą we wszystkim i ze wszystkich. Tu nie było miejsca na pomyłkę. Wszystko musiało pracować jak w zegarku. Codziennie treningi siłowe, jak i umysłowe. Chcieli bym była kimś, żebym nie skończyła jak oni - biedne pospólstwo, nie mające prawa głosu. Musiałam obserwować każdego i brać z niego przykład. Koszmar. Chciałam być sobą, chciałam być Arisą. Moje zachowanie, ubranie, styl bycia, wszystko było inne od Arisy, którą byłam, a którą chcieli, bym się stała. Ich wygórowane oczekiwania nie były dla mnie przyjemnością. Wieczorami płakałam do poduszki, nasłuchując, czy kogoś nie ma w pobliżu. Ważne wampiry nie mogą pozwolić sobie na nie panowanie nad emocjami. To byłby wstyd. Moja udręka miała się skończyć w dniu siedemnastych urodzin. Miałam stać się pełnoprawnym członkiem naszej rodziny. Od urodzenia byłam wampirem, lecz w naszej rodzinie była tradycyjna ceremonia przyłączenia, na którą miałam iść. Przez siedemnaście lat dzieciństwa miałam udowodnić, że zasługuję na moje nazwisko, że mogę zostać jedną z Dark'ów oraz, że mogę przystąpić do ceremonii. O rytuale słyszałam wiele rzeczy, ale to jak wyglądał przerosło moje oczekiwania. Według opowieści miałam zostać poddana próbom: inteligencji, sprawności, zachowania, czystości. Nikt nic więcej nie wiedział, a raczej tak tylko mówili. Inteligencja - bułka z masłem, kilka pytań z historii wampirów. Sprawność - moje codzienne treningi były gorsze. Zachowania - jak wiadomo francuska elegancja, zachowanie jak na dworze królewskim, nic nowego. Czystość... Kompletnie jej nie pojmowałam. Stałam przed stolikiem, z czarnego marmuru. Na środku znajdowała się mała, czerwona buteleczka. Jej zawartość pachniała skoszoną trawą, różami i pędami bambusa. Przechyliłam delikatnie naczynie, a kropla napoju wpadła mi do ust. Smakowała jak najlepsza czekolada, z nadzieniem różanym. Zapragnęłam więcej. Pragnienie nie było do wytrzymania. Oczy mi spuchły i zrobiły się czerwone. Usta posiniały. Nie wiedziałam, co się dzieje. Myślałam, że jak zaraz nie wypiję reszty, umrę. To śmieszne. W wieku 17 lat wampir ma umrzeć. Po wielu wewnętrznych bitwach zemdlałam. Gdy się ocknęłam, rodzice stali nade mną. Ich twarze były nie wyraźne. Wyglądali jakby płakali, a może się śmiali.. Pomieszczenie, w którym się znajdowałam było bardzo ciemne. Jedynym światłem, była przepalająca się już niebieska żarówka, znajdująca się tuż nad moją głową. Mówili coś ale nie wiedziałam co. Chciałam podrapać się po szyi, ale ból przeszył moje ciało. Delikatnie dotknęłam miejsca, które tak zabolało. Znajdowała się tam rana. Dokładniej dwie, koło siebie, jakby... od kłów. Gdy wszystko zaczęło do mnie dochodzić okazało się, że przeszłam próbę, a tym napojem była ludzka krew. Tyle bólu i cierpienia dla krwi? Żałosne. Jako dziecko nie potrzebowałam jej. Zwykłe jedzenie mi wystarczało. Jedynie gdy zachorowałam, bądź, gdy się skaleczyłam, podawali mi trochę krwi jelenia, czasami łosia. Najstarszy z naszego rodu w zamian za oddanie niewielkiej ilości swojej krwi na moją próbę, chciał wynagrodzenia w postaci mojej, stąd rana na szyi. Po kilku dniach "odpoczynku" wypuścili mnie do domu. Nie wiedziałam, co chcieli osiągnąć poprzez moją, kilkudniową kwarantannę, ale wyglądali na zadowolonych. Ja też byłam. Teraz już byłam pełnoprawnym członkiem rodziny. Teraz mogłam powiedzieć, że jestem wampirem. Teraz, kiedy byłam traktowana, jako dorosła, kiedy byłam dorosła, mogłam się stamtąd wynieść. Mogłam zacząć nowe życie, mogłam być szczęśliwa. Mogłam. Kiedy natrafiła mi się okazja nie chciałam z niej skorzystać. Było mi wszystko obojętne. Moje serce skamieniało. Moje serce zmarło. Wszystkie emocje mnie opuściły. Czułam, że upadam. Spadam w dół, czarny i bez końca. Nie obchodziło mnie już nic. Rodzina, znajomi, czy to, co powiedzą inni. Chciałam skulić się w kącie i patrzeć przed siebie. To było dla mnie najbardziej komfortowe. Po tych wszystkich staraniach, poświęceniach, po tym wszystkim, co osiągnęłam, chciałam się wycofać. Chciałam, aby mój kres nadszedł. Żebym była prochem - jednością z ziemią. Nie chciałam brać udziału w kole fortuny, jakim jest życie. Zawsze wychodziłam na bankruta. Nienawidziłam siebie. Tej, która bała się postawić raz, a dobrze. Tej, która wolała cierpieć, niż być tą, która krzywdzi innych. Tej, która chcąc być szczerą, miała dwie twarze. Nienawidziłam jej. Nienawidzę i teraz. Moja dusza wrzeszczała, a ciało pozostawało nie wzruszone. Co zrobiłam źle? Chciałam wszystkim dogodzić, a potem się ulotnić, by być sobą, by być spełnioną, by być szczęśliwą. Nie zdążyłam. Umarłam tam w środku. Każdy dzień stał się dla mnie taki sam. Bez koloru, bez smaku. Wszystko co czyniło mnie przepełnioną wielkimi nadziejami zniknęło. Odnajdę to? Odnajdę siebie? Nie wiem. Dlatego muszę odejść. W takim stanie, na pewno nie będę pomocą, a jedynie przeszkodą. Chce znaleźć miejsce, gdzie będę pasować. Gdzie mnie zaakceptują, taką jaką jestem. Gdzie moje uczucia odrodzą się na nowo. Gdzie będę mogła żyć. Wyruszam w podróż po Arnorze. Przepraszam moich rodziców, ale tak będzie lepiej. Jak nie dla nich to dla mnie. Nie chcę zabijać, ale mój głód jest nie pohamowany. Zasypiam, a gdy się budzę jestem cała we krwi. Ludzkiej krwi. Stałam się narzędziem do zabijania. Czy o to im chodziło? Tak ma wyglądać reszta mojego życia? Na tym polegała ta ceremonia? Na zamianę w potwora? Upadłam. Nie mogę wstać. Nie tutaj. Jestem pustką. Naczyniem nie wypełnionym. Bezsensowną egzystencją. Bytem niepotrzebnym. Chowam się między światem realnym, a fikcją. Nie mam swojego miejsca. Jestem niczym. Jeżeli tu pozostanę, to się nie zmieni. Żegnajcie.

~~~~~~~~
Autorka: Patrycja 
Arisa: 
Arisa

piątek, 21 sierpnia 2015

Historia Cycila i Cecily .2.

   Zaraz po tym jak Cecily opuściła namiot, Cycil podniósł się do siadu. Przetarł dłonią twarz i rozejrzał po ich prowizorycznym pokoju.
   Części uzbrojenia walały się dosłownie wszędzie. Jego siostra nie potrafiła utrzymać porządku, a Cycil miał zbyt dużo na głowie, by zajmować się porządkowaniem. Musiał ciężko pracować na wygody, które razem z siostrą otrzymywali na froncie.
   On jako doskonały strateg i wojownik miał wiele przywilejów, którymi dzielił się z bliźniaczką.
Wstał z leżanki i wzrokiem odszukał swój strój bojowy. Skórzany napierśnik i spodnie sięgające kolan. Szybko się ubrał i wiążąc długie włosy w koński ogon wypadł z namiotu.
   Obozowisko tętniło życiem. Niektóre z elfów ostrzyły swoje bronie, inne rozmawiały przy stołach zrobionych z mniejszych drzewek i taboretach z pni dębów.
   Kiedy Cycil manewrował między namiotami większość kompanów witała się z nim skinieniami głowy, bądź życzliwymi i pełnymi szacunku pozdrowieniami.
   Każdy w obozie poznawał jego jak i Cecily. Byli tam sławni, chociaż nie tylko tam. Krążyli plotki, że obywatele całego kraju i pobliskich wysp szeptali między sobą ich imiona, z nadzieją, że to właśnie rodzeństwo pozbędzie się króla tyrana.
   Taki mieli zamiar, jednak zdawali sobie sprawę jakie to trudne. Cycil nie chciał ryzykować życia siostry. Nie potrafiłby bez niej funkcjonować, a wiedział, że gdyby on zginął Cecily załamałaby się, lub zrobiła coś gorszego. Dlatego na razie czekali, spokojnie szli naprzód razem z innymi istotami na froncie.
   Nie chciał pośpiechu. Czekał tyle lat na zemstę, mógł poczekać jeszcze kilka chwil.
   Doszedł do centralnego punktu obozowiska - ogromnego namiotu dowódcy oddziału - Dragha.
Jedną ręką odgarnął koc służący za drzwi i pewnym krokiem wszedł do środka.
   Nie zaskoczyło go to, że wnętrze świeciło pustkami. Spokojnie usiadł na jednym z pieńków, ustawionych wokół okrągłego stołu i zaczął wybijać palcami równy rytm.
   Po niecałych pięciu minutach do uszu Cycila dobiegł szmer, nie odwracając się powiedział:
   - Dragha, dlaczego każesz mi się zrywać o świcie, a sam się spóźniasz? - mówił to serdecznym głosem. Dragha był jego starym przyjacielem.
   - Przyjacielu, przecież wiesz jak trudno w tych czasach o dobre piwo. - mężczyzna zaśmiał się chrapliwie i usiadł obok Cycila, stawiając przed nim drewniany kufel.
   - Pij, bo to twoje ostatnie piwo w tym miejscu.
   Cycil spojrzał na Dragha. Był starszy od niego o dziesięć lat. Długie brązowe włosy miał powiązane w niezdarne dredy i warkoczyki a miedzy nimi powplatane były koraliki i piórka. W jego oczach czaiła się dzika furia, coś niedopuszczalnego u elfa, ponieważ zazwyczaj były one opanowane i zimne, przynajmniej z pozoru. Nos miał zakrzywiony u nasady, efekt wielu złamań i przetrąceń.
   - Jak to ostatnie, o czym ty mówisz? - trochę go zaniepokoiła informacja od przyjaciela i dowódcy. Złapał kufel prawą dłonią i podłożył do ust. Wziął przeciągłego łyka.
   - Kończysz swoją służbę na froncie. Razem z siostrą wyruszycie wgłąb Kontynentu. Będziecie naszymi wtykami. - Zrobił pauzę na wolny oddech - Przykro mi, ale nie miałem innego wyboru. Wyruszacie po zmroku. - To mówiąc zakończył dyskusję, której Cycil chciał się podjąć.
   Nie mógł tak po prostu zabrać Cecily i wyruszyć w podróż po Kontynencie. Front - to było ich marzenie. Nie jakieś zbieranie informacji i szlajanie się od wioski do wioski.
   - Chyba robisz sobie ze mnie jaja! - Machnął dłonią i przypadkiem strącił kufel Dragha. - Dlaczego tak nagle?! - Podniósł się gwałtownie a jego serce galopowało jak oszalałe. Wbił wściekłe spojrzenie w przyjaciela.
    - Uspokój się, pamiętaj, że to ja jestem dowódcą. - mężczyzna podniósł drewniany kufel i położył go z powrotem na stole. - Oddziały ze wschodu zostały wciągnięte w masakrę, rozumiesz to? Rozgromili ich w drobny mak. Medyków, samych nieuzbrojonych, pierdolonych medyków! - Cycil zauważył, że przyjacielowi zaczęła drgać żyła na szyi. - I to nie było zwyczajne zabijanie, paf i po zabawie. Wyobraź sobie ich rozprute ciała porozwalane po całym polu, pomyśl co czuli kiedy każdego po kolei rozpruwali. Ręką, noga, ucho, każdy palec po kolei. - Cycil poczuł nagłe mdłości, starał się sobie tego nie wyobrażać.
   - Pojechałem tam. Brak wiadomości od medyków zaniepokoił mnie. - Ucichł na chwilę i przejechał dłonią po twarzy. - Widziałem stan końcowy. Nie chcę już nigdy więcej tego widzieć.
   Zapadła długa i ciężka cisza. Cycil bał się ją przerwać. Jednak musiał.
   - A co to ma wspólnego z wysłaniem mnie z tą cholerną misją?
   - Zrozum, że dzięki tobie będziemy mogli uniknąć kolejnej masakry. Będziesz szpiegował oddziały króla, razem z siostrą dowiadywał się o każdym jego posunięciu. Jesteście najlepsi. W was cała nadzieja. Dzięki wam możemy wygrać tą bitwę, a potem wojnę.
   Dragha wstał od stołu, poklepał Cycila po ramieniu i opuścił namiot, nic nie mówiąc.
   - Dzięki stary, dzięki. - Wymamrotał do swoich dłoni i wstał.
    Puścił się biegiem w stronę miejsca gdzie Cecily miała mieć wartę. Jedyne czego potrzebował to swojej siostry, ona była odpowiedzią na każde pytanie i lekiem na wszystkie rany, nawet te wewnątrz.
~~~~~~~~~~~~~~~
Autorka: Fortis
Obóz Elficki:
Obóz z portem

Historia Alex'a .5.

Po czterech dniach marszu dotarliśmy do Wielkiego Pustkowia. W dużym skrócie to równinno-pagórkowaty teren pełen długiej ciemno zielonej grubej trawy. Ciągnie się we wszystkie strony to trochę przerażające. Spojrzałem na to zmęczony.
- Jak myślisz ile zajmie nam pokonanie tego? - zapytałem.
Grimmir spoglądał w dal z zamyśleniem.
- Nie wiem. Ile wytrzymasz bez wody?
- Dwa,  trzy dni. Potem stracę przytomność. Tak jak każdy zresztą.
- Więc musimy mieć nadzieję, że zajmie nam to mniej niż trzy dni. Ruszamy od razu?
- A jest na co czekać? - byłem zrezygnowany.
- Rozumiem, więc idziemy.
   
                                    ***

Szliśmy już dwa dni zatrzymaliśmy się tylko na sen i aby coś zjeść (to jedzenie znaczy myszy upolowane przez lisa). Jestem wykończony i strasznie chce mi się pić. Grimmir nie wygląda jakby czuł się lepiej ode mnie. Jedynym plusem jest to, że  słońce jest cały czas schowane za chmurami. Minus tego zjawiska jest taki, że są to chmury burzowe i tylko czekamy, aż zacznie padać chociaż to może też plus. W tej chwili mamy postój i z trawy splatamy coś na kształt misek w ten sposób podczas deszczu zbierzemy choć trochę wody.
- Skończyłeś? - spytałem Grimmira trzymając w ręce gotowe naczynie.
- Myślę, że tak - odpowiedział.
Wstaliśmy i znowu ruszyliśmy w drogę.

Po godzinie chmury pociemniały i rozległ się pierwszy grzmot. Zeszliśmy z pagórka, nie było sensu szukać miejsca, w którym można by się schować. Tutaj po prostu czegoś takiego nie było. Usiedliśmy i wyjeliśmy nasze uplecione wcześniej miski, które położyliśmy kilka kroków od siebie. Założyłem sobie na głowę kaptur tak aby wiatr, który zaczynał wiać z kilkakrotnie większą siłą niż wcześniej mi go nie zwiał. Lisek wskoczył mi na kolana, a ja okryłem nas oboje ciaśniej peleryną głaszcząc go po grzbiecie.
- Alex? - powiedział nagle gryf.
- Co?
- Usiądźmy blisko siebie. Wtedy będę mógł okryć naszą trójkę skrzydłami i nie zmokniemy tak bardzo - wydawał się być zawstydzony, a mi nie uśmiechało się siedzenie tak blisko niego. Ale jeśli ubranie bardzo nasiąknie mi wodą będzie mi trudniej iść.
- Niech Ci będzie - powiedziałem cicho.
Grimmir usiadł koło nas i rozłożył skrzydła tworząc coś na wzór pierzastego dachu. W tym czasie delikatny deszczyk przeszedł w ulewę. Zagrzmiało tak mocno, że ja i lisek podskoczyliśmy. Mimowolnie przybliżyłem się do gryfa. Siedzieliśmy tak przez całą burzę, a trwała ona trzy godziny.

W końcu udało nam się pokonać całe Wielkie Pustkowie zajęło nam to trzy dni i gdyby nie burza prawdopodobnie umarlibyśmy z odwodnienia. Jesteśmy niedaleko kamiennego traktu, który jest jedną z najbardziej znanych i ruchliwych dróg w Arnorze. Przez ten gościniec przewija się naprawdę dużo łowców co czyni go też najbardziej niebezpiecznym dla Dzieci Nocy.
- Grimmir? Jak Ty zamierzasz przejść nie zwracając na siebie uwagi? - mi do głowy nie wpadł żaden pomysł, a on od pewnego czasu wyraźnie nie ma ochoty ze mną rozmawiać.
- Polecę w pobliżu. W nocy jak trochę zejdziesz z drogi będziemy mogli się spotkać.
- Możemy spróbować, ale wydaje mi się to trochę niebezpieczne.
- Cała ta wyprawa jest niebezpieczna jakbyś nie zauważył - chamska odpowiedź wnerwionego gryfa. Znowu mam ochotę mu przywalić.  -,-  Spojrzałem na niego spod oka i razem z lisem ruszyliśmy przed siebie nie zwracając uwagi na Grimmira.
- Alex, czekaj...
- Spadaj stąd bo cię ktoś zobaczy! - wysyczałem w jego stronę wściekły i szybkim krokiem ruszyłem traktem pod górę. Zostawiając zszokowanego przyjaciela za sobą.

Na drodze byli tylko pojedynczy ludzie, na szczęście nie zwracali zbytniej uwagi na chłopca z lisem. Co pozwoliło im w miarę bezpieczne iść przez trzy dni w ciągu których nie rozmawiałem ani nie spotkałem z Grimmirem. Moja złość już przeszła, ale teraz nie chciałem bardzo zbaczać z drogi, bo na szlaku pojawiało się coraz więcej ludzi. Pod wieczór zeszliśmy mały kawałek z rozpaliłem maleńkie ognisko jak co noc aby nie zmarznąć, lisek przyniósł mi kilka myszy - sam swoje już zjadł - i uwalił się koło mnie. Usłyszałem trzepot potężnych skrzydeł i zaskoczony spojrzałem na w kierunku z którego pochodził dźwięk. To był Grimmir! Co za idiota! Przecież ktoś może co tutaj zobaczyć! Nie oddaliłem się zbytnio od drogi. Podszedł do mnie był wyraźnie wściekły.
- Zamierzałeś w ogóle zainteresować się co się ze mną stało czy zostawiły byś mnie samego?!
- Grimmir uspokój się bo...
- Bo co?! - wkurzył się na dobre - Tak traktujesz przyjaciela?! Nie chciałeś si...
Zanim pomyślałem przywaliłem mu policzek niebezpieczne blisko dzioba, trochę mnie zabolało.
- Mógłbyś się zamknąć ja się o Ciebie martwiłem, ale nie mogłem wejść dalej w las bo bym się zgubił, a teraz jesteśmy za blisko drogi, a co jak ktoś Cię tu zobaczy? - wysapałem wszystko trzymając się za bolącą rękę.
- Nie widziałem że aż tak się o mnie martwisz - powiedział cicho gryf.
- Idź już spotkamy się na końcu tej przeklętej drogi.
- Dobrze do zobaczenia.

Dzień, noc i następny dzień spędziłem idąc w końcu dotarłem do miejsca gdzie droga rozchodziła się na dwoje. Jedna odnoga ciągła się dalej w góry, druga schodziła niżej i właśnie na tą się skierowałem. Po chwili zobaczyłem kolejny punkt mojej podróży co prawda z góry i pewnego oddalenia, ale wszędzie widać było zbiorniki wodne, szczere to nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. A więc tak wygląda Kraina Tysiąca Jezior...
~~~~~~~
Autorka: Zuzanna "Shinigami"
Wielka Równina:
Równina :'D

niedziela, 9 sierpnia 2015

Historia Grega .2.


Greg stał przy burcie statku wypatrując brzegu. Wiatr wiał mu w twarz, ale nie zrażało go to. W końcu w blaskach wschodzącego słońca ujrzał ląd. Kilka mil przed nim majaczyło wybrzeże kontynentu. Kolejny ważny cel w jego wędrówce.
Po jakiejś godzinie przybili do jakiegoś portu. Greg rozglądał się ciekawie. Nigdy nie był na kontynencie i zastanawiał się jak bardzo tutejsza miasta różnią się od wysp Archipelagu. Największą różnicą było to, że wszędzie kręcili się ludzie, mało musiało być tu przedstawicieli innych ras, chociaż zapewne nie za bardzo się wyróżniali spośród ludzi.
- No i jesteśmy panie wilkołaku – powiedział kapitan do Grega.
- Widzę. Dziękuję za pomoc. A co do zapłaty, to myślę, że tyle wystarczy – rzekł dając kapitanowi sakiewkę, w której brzęczały monety.
- W zupełności wystarczy – odparł zadowolony kapitan.
Wilkołak wziął cały swój dobytek w postaci noszonego na plechach dużego worka i ruszył przed siebie ulicami nieznanego miasta. Tak naprawdę nie wiedział dokąd ma się teraz udać, pewny był tylko tego, że na pewno gdzieś po za miasto. Był w kropce, ale nie tracił ducha. Po namyśle doszedł do wniosku, że najlepiej będzie znaleźć jakąś karczmę, w której zasięgnie języka. Był pewny, że w każdej karczmie znajdzie się kilka osób, które będą mówiły o wojnie. I zapewne znalazłyby się, gdyby nie to, że o tej porze większość mieszkańców szła do pracy, a karczmy świeciły pustkami. Mimo to Greg się nie poddawał.
W końcu udało mu się. Znalazł kupca-podróżnika, który wiedział sporo na temat działań wojennych. Dokładnie wypytał go o szczegóły, rozmieszczenie wojsk i tym podobne istotne sprawy. Na końcu zapytał jeszcze, w którą stronę należy się udać, żeby dostać się do miejsc, o których mówił. Ta metoda zdobycia informacji miała jednak poważną wadę. Kupiec mógł współpracować z siłami królewskimi i mógł donieść o podróżniku, który tak szczegółowo pytał jak dostać się na miejsce działań wojennych. Każdy normalny człowiek wolał unikać ryzyka i trzymać się z dala od wojny.
Gregowi zależało na czasie, postanowił więc jak najszybciej ruszyć w stronę miejsca koncentracji oddziałów Dzieci Nocy. To był jego cel. Przybył na kontynent, żeby walczyć przeciwko ciemiężycielom swojej rasy i innych, które uważał za bratnie. Nie mógł żyć spokojnie na ojczystej wyspie, gdy na kontynencie trwało wojna, w której każdego dnia ginęli jego pobratymcy. Jego wojownicza dusza rwała się do walki.
Po kilku godzinach marszu dotarł do jakiejś wsi. Byli tam żołnierze królewscy. Jeden z nich wyraźnie podpity zaczepił Grega.
- Hej ty! – zakrzyknął. – Skąd jesteś? – Greg nie reagował na zaczepki i szedł przed siebie. – Stój, kurwa, jak do ciebie mówię! Pytałem skąd jesteś przybłędo? Dokąd idziesz.
- Nic ci do tego – odpowiedział krótko.
- Coś ty do mnie powiedział? Jestem królewskim żołnierzem, a ty nikim. Za kogo ty się kurwa uważasz?
- Za kogoś, kto może ci porządnie obić twarz, jak mi nie dasz spokoju. Więc lepiej zostaw mnie i idź swoją drogą – powiedział twardo, po czym warknął.
- Jak śmiesz!? Zaraz cię nauczę szacunku do królewskiej armii, chodźcie tu chłopaki! Temu włóczędze trzeba pokazać kto tu rządzi.
- Sam tego chciałeś – westchnął wilkołak. – Prosiłem, ostrzegałem, a do ciebie nie dotarło. Masz to na własne życzenie – powiedział wyciągając zza pasa topór. Nie chciał póki co wdawać się w walkę z górującymi nad nim liczebnie żołnierzami, ale teraz nie było już wyjścia.
Nie czekając na reakcję pijanego żołdaka ciął go toporem w pierś. Z piersi przeciwnika poleciał strumień krwi. W stronę Grega szło teraz sześciu wróg na raz.
- No dobra, skończyły się żarty – mruknął do siebie.
Chwilę później z młodego mężczyzny przeistoczył się w żądnego krwi wilkołaka. Żołnierze nie kryli zdziwienia. Nie spodziewali się walczyć przeciwko wilkołakowi, myśleli, że to zwykły pospolity bandyta. Greg rzucił się na pierwszego z nich pazurami rozrywając mu tętnicę. Posoka ochlapała wilkołaka, który nie zwracając na to uwagi zaatakował kolejnego przeciwnika. Nie mieli wielkich szans w starciu ze zdenerwowanym stworem, który po kolei rozszarpywał każdego z nich.
Po wygranej walce przybrał znowu postać człowieka. Z pewnością ludzie ze wsi widzieli całe zajście; z pewnością jakiś ktoś zawiadomi królewskich o grasującym wilkołaku. Musiał jak najszybciej stamtąd uciekać.
~~~~~~~~~~~~~
Autor: Rafał Paliński
Greg jako wilkołak:
Greg 

sobota, 1 sierpnia 2015

Historia Jimono i Sziran .3.

   Kelo znalazł jeszcze jednego Nimfa, który potrafi panować nad śniegiem. Ogromny niebiesko-skóry mężczyzna z dwoma wielkimi lodowymi mieczami wyglądał przerażająco. Był potężnie zbudowany, przewyższał mnie o dwadzieścia centymetrów i wyglądałem przy nim jak gałązka przy stuletnim dębie.
   Dlaczego to ja dowodzę?
   - Mam nadzieję, że pozwoli mi pan iść. Umiem władać tylko lodem i śniegiem. - przemówił olbrzym.
   Ach, więc dlatego dowodzę. Czy naprawdę tylko ja umiem władać wszystkim, co związane z naturą?
   - Jak brzmi twoja pieśń śniegu? - spytałem - Mam nadzieję, że jest piękna.
   Białowłosy śpiewał jak anioł, a dookoła niego tańczył śnieg i lód. Gdy skończył, cały teren w promieniu kilkunastu metrów był zasypany i skuty mrozem. Kelo z zachwytem wpatrywał się w zmieniony teren. Jego umiejętności najwyraźniej nie imały się do tego, czego dokonał niebiesko-skóry.
   - Imponujące. Naprawdę, jesteś świetny. Jak ci na imię? Nigdy wcześniej cie nie widziałem na wyspie.
   - Bo nigdy mnie na niej nie było. Wychowałem się na kontynencie, mieszkałem w Puszczy Snów. Nazywam się Astor.
   Uśmiechnąłem się do siebie. Astor spełni swój obowiązek lepie niż Wertil, jestem tego pewien.
                                                                         *******
   Całą grupą udaliśmy się do obozowiska Żywiołaków, by spotkać się z dwójką ich przedstawicieli. Haron przywitał nas przy bramie i zaoferował swoje towarzystwo. Lubiłem tego gościa, był ognistym Żywiołakiem, znał Nikkę jeszcze za czasów, gdy nie wiedziała kim jest.
   Przyjaciele Nikki są moimi przyjaciółmi- powiedziałem do siebie w duchu - Mam nadzieję, że wybrał swoich najlepszych wodnistych i powietrznych wojowników. Chciałem stworzyć najbardziej niebezpieczny tajfun na świecie, chciałem zmieść połowę wojska Soraka za pomocą jednego skutecznego ataku.
   Od miesięcy wojna stała w martwym punkcie.
   Pierwsza linia frontu nie mogła się ruszyć, nie mogli przejść przez rzeki, w których krążyły drobinki srebra, nie mogli latać, bo na murach zamku dzień i noc czuwali kusznicy ze strzałami namaczanymi w berylu, nie mogli wyjść poza swoje obozowisko, bo dookoła nich kręciły się ogromne grupy łowców i dezerterów, którzy pomagali łowcom, licząc na ułaskawienie ze strony Króla i Boga współczesnych ludzi. Oczywiście ułaskawienie nie było możliwe, byliśmy pewni że Sorak w swoim czasie po prostu ich zabije.
    Nikka była jedyna osobą na tyle sprawną, by móc podróżować pomiędzy obozami wszystkich linii frontu. Ona i Veron byli jednością, jeździec i smok. Potężna magia chroniła ich przed strzałami i mieczami. Mógł ich zabić jedynie inny jeździec.
   Na pierwszej linii oczywiście były inne Smoki, setki Smoków, ale żaden z nich nie miał jeźdźca, nikt nie był na tyle silny by ujarzmić choć jedną z tych istot.
   Nikka posiadła nie tylko Smoka. Mogła też pływać w oceanie, na swojej wodnej bestii- Ogromnym wężu, który słuchał się tylko jej.
   Nim dosiadła go po raz pierwszy, walczyli przez dwa dni, siłując się w wodzie. Gdy Nicce udało się zarzucić mu na pysk uzdę z pnączy, byli już na skraju wyczerpania, oboje niemal umarli.
    - Dowódcooo.... Od kilku minut jesteś nieobecnyyy! - Sziran potrząsała mną jak dzieckiem, które zasnęło na lekcji. - Pan Haron przedstawił nam Morzana i Dmącego, a Ty nic nie powiedziałeeeś, powinieneś się chociaż przywitać!
   - Przepraszam, zamyśliłem się. - Haron zaśmiał się głośno i poklepał mnie po ramieniu, starając się jednocześnie nie spalić mojej zbroi. - To, gdzie są nasi kompani?
   - Panie, jesteśmy na twoje rozkazy - rzekł gromko ktoś za mną.
   Odwróciłem się i stanąłem jak wryty, bowiem przede mną siedział na wykreowanym koniu najdziwniejszy Żywiołak wody, jakiego w życiu widziałem, oraz najstraszniejszy Żywiołak powietrza, jaki mógł chodzić po ziemi. Obydwoje skłonili przede mną głowy i jeszcze raz się przedstawili.
   Podziękowałem Haronowi za pomoc i rozkazałem wszystkim ustawić się w szeregu. Po kolei przedstawiałem Nimfy i Nimfów, informując Żywiołaki kto z kim będzie współpracował. Wszyscy wymienili się formalnymi uściskami dłoni i uprzejmościami, jakich wymagała etykieta.
   Prawdziwi profesjonaliści w swoim fachu. Mimowolnie się uśmiechnąłem.
                                                                          ********
   Wyruszyliśmy z błogosławieństwem Bezimiennego. Haron pożegnał się z nami na granicy piątej linii frontu. Dalej musieliśmy iść sami, uważając na wojskowych. Gdy dotrzemy do drugiej inii, Nikka przyleci na Veronie i zabierze nas na pierwszą linię. Znajdziemy się wśród elity Kręgu Obrony Ras.
    Dzieci Nocy będą patrzeć nam na ręce, gdy postaramy się spustoszyć wojska wroga. Musimy to zrobić, inaczej pierwsza linia frontu będzie trwać w tym samym miejscu aż do śmierci.
   Kropla i Ulewa wesoło trajkotały z Sziran, prawdopodobnie o Żywiołaku, z którym moja adiutantka będzie współpracować. Szły za nim jak kaczątka za swą matką, nie odstępując mężczyzny nawet na krok. Dmący wyglądał jak śmierć, cały opleciony stalowymi łańcuchami, do których przytwierdzone były ludzkie czaszki. Jego twarz, wyglądała jakby ktoś przeorał ją grabiami, nie wyglądał na miłego gościa.
   Z kolei Morzan, dzierżąc swoją wielką kosę też nie wyglądał na przyjemniaczka. Jego koń stworzony z wody łypał na wszystkich z nienawiścią, przez co nikt nie chciał mu towarzyszyć. Szedł sam, na końcu naszej grupy.
   Grunt, by pomogli stworzyć tajfun stulecia.
   Reszta mnie nie interesuje.
 
                                         
Morzan
Astor

Dmący

czwartek, 30 lipca 2015

Historia Grega .1.

Księżyc wschodził nad małym portem na Wyspie Wilkołaków, jednej z wielu wysp Archipelagu. Łagodny wiatr hulał po pustych ulicach. Większość żeglarzy i rybaków siedziała w domach i karczmach. Środkiem głównej ulicy szła ubrana na czarno zakapturzona postać, stwarzająca wokół siebie aurę tajemniczości. Postać weszła do karczmy ,,Pod stęchłym śledziem’’ gdzie kapitanowie rekrutowali marynarzy, podróżni szukali statków. Można było tam wypić solidny trunek, a także dostać po gębie. Znalazłszy się w głównej izbie postać zdjęła kaptur odsłaniając oblicze. Postacią okazał się młody, dość wysoki mężczyzna o długich brązowych włosach sięgających poniżej ramion i krótkim zaroście. Jego twarz zdobiły tatuaże. Ubrany był w skórzany kaftan nabijany ćwiekami. U pasa miał topór i długi nóż. Zamówił u karczmarza kufel jasnego piwa i zasiadł przy jednym ze stolików w kącie. Przez jakiś czas rozglądał się i nasłuchiwał rozmów, szukając kapitana dysponującego okrętem i jednym wolnym miejscem dla pasażera. W końcu stwierdził, że znalazł odpowiedniego człowieka. Wstał i trzymając w ręku kufel podszedł do stolika przy którym siedział kapitan.
- Witajcie. Widzi mi się, że jesteście kapitanem i macie własny statek. Można się dosiąść?
- Siadajcie. Ano mam. A czego ode mnie chcecie? Marynarzy więcej nie potrzebuję.
- Ja nie marynarz. Chciałem zapytać czy nie płyniecie może na kontynent?
- A jeśli płynę to co?
- To z chęcią bym się zabrał jako pasażer. Zapłacę złotem – na dźwięk słowa ,,złoto’’ kapitanowi zabłysły oczy.
- Tak się składa, że płynę w tamtą stronę i mogę was przyjąć. Co do pieniędzy dogadamy się jak dopłyniemy.
- Dziękuję. Który to statek i kiedy wypływa?
- Jutro z rana. Duży, trzymasztowy. Poznasz go po rzeźbie wampira na dziobie.
- Rozumiem. Jesteście wampirem? – zapytał, chociaż teraz był prawie pewien odpowiedzi. Na rasę wskazywały także jasne ubrania kapitania.
- Ta – rzucił krótko kapitan. – A wy?
- Wilkołakiem.
- No tak, kogóż innego mogłem spotkać na tej wyspie. Jeszcze jedno, jeśli można. Jak macie na imię?
- Greg.
- A ja Rakus. No to widzę, że dobiliśmy targu. Wypijmy za pomyślność podróży – rzekł i przystawił dwa cynowe kieliszki, które napełnił mętnym płynem.
Wznieśli toast i wypili do dna. Trunek był paskudny w smaku i mocny. Czuć było drożdże. Ach ten marynarski bimber- Jak oni mogą tyle tego pić?- zapytał samego siebie Greg. Wprawdzie nie skrzywił się, ani nie wypluł napitku, ale przełknął go bez większej przyjemności.
- No to do zobaczenia jutro o świcie – rzekł żegnając się z kapitanem.
Po załatwieniu rejsu zamówił jeszcze jedno piwo i wynajął sobie pokój na noc. Skoro miał wstać o świcie chciał szybko położyć się spać, zresztą i tak nie miałby nic do roboty.
Obudziły go już pierwsze promyki wschodzącego słońca. Nie wiedząc jak wiele ma dokładnie czasu, dość szybko spakował swoje rzeczy do dużego skórzanego tobołka i opuścił karczmę. Bez większego trudu rozpoznał trójmasztowiec z rzeźbą wampira na dziobie. Gdy wszedł na pokład z początku otoczyły go nieufne spojrzenia marynarzy. Chwilę później pojawił się kapitan, który wyjaśnił podwładnym kim jest ów gość. Jeden z nich zaprowadził wilkołaka do dużego pomieszczenia pod pokładem, w którym porozwieszane były hamaki załogi.
- Znajdzie się dla was wolny hamak. Nie mamy nic lepszego, jedyne osobne kajuty na statku należą do kapitana i pierwszego oficera.
- Spokojnie, jest dobrze. Najważniejsze, żebyśmy dopłynęli.
~~~~~~~~~~~~~
Autor: Rafał Paliński
Greg:
~GREG~

Historia Veriana .1.



Była to jedna z cieplejszych nocy lata. Spokojny, słaby niczym starzec wiatr, kołysał szmaragdowe liście drzew. Między nimi stała mała drewniana chatka. W oknach można było dostrzec tańczące płomyki świec.
- Verian? - zapytała złotowłosa Elfka w szarozielonej sukni. - Jest taka piękna noc, rok temu, gdy cię poznałam wspomniałeś, że pewnej letniej nocy opowiesz mi coś o sobie, że dasz się poznać...
-  Doprawdy Lonneano, twoja pamięć mnie zaskakuję - odpowiedział mężczyzna, składając usta w uśmiech, obnażając jednocześnie swoje białe jak lodowe góry zębiska- Masz rację... dziś jest idealna noc byś poznała moją historię Złotowłosa. To, że jestem Wilkołakiem, zdradzają moje oczy. Moi rodzice też byli wilkołakami, niestety....byli.  Ojciec pracował jako medyk. To on nauczył mnie wszystkiego co potrzebne do przetrwania, matka zaś uwielbiała  pisać, była poetką. Przedstawiła mi  inny świat, bez zmartwień. Żyliśmy szczęśliwie, ludzie w wiosce nie obawiali się nas, nie byliśmy groźni. Odkąd tylko pamiętam  Vergrad- bo tak nazywał się mój ojciec- uczył mnie używać mocy. Ćwiczył ze mną przemiany, oboje polowaliśmy i tropiliśmy zwierzynę w lesie, pod postacią Wilkołaków. Nasze sielskie życie skończyło się, gdy miałem dwanaście lat. Rozpoczęła się czystka Dzieci Nocy. Gdy żołnierze Soraka wkroczyli do wioski, szybko się o tym dowiedzieliśmy. Oprócz nas, Wilkołaków, w wiosce mieszkały dwie Rusałki. Były zielarkami i pomagały chorym  ludziom wraz z moim ojcem- to one nas ostrzegły.
    Za oknem słyszeliśmy krzyki, żołnierze byli coraz bliżej domu, ludzie próbowali ich zatrzymać, mówiąc, że w wiosce nie ma dzieci nocy. Chcąc nas ochronić tracili życie. Vergrad i Lily, ach Lily... cudowne jest twe imię... ojciec zawsze to powtarzał, postanowili zostać by pomóc rannym, mnie zaś kazali iść z Drien i jej młodszą siostrą  Viern. Jedyne co ze sobą wziąłem to plecak z księgą ojca, o wszystkich  znanych mu chorobach. Dzięki niej wyleczył wiele  ludzi.
    Matka zawsze powtarzała "Nadzieja umiera ostatnia" więc wciąż mam nadzieję, że żyją, że udało im się uciec... Trzy dni po ataku na wioskę wróciłem z Drien i Viern, by sprawdzić czy ktokolwiek przeżył.... Cała wioska  była spalona... Ludzie ponabijani na pale wystające z ziemi... Nigdzie nie było moich rodziców. Rusałki stwierdziły że zamieszkamy w lesie, od tego czasu były jak moje siostry. Ja polowałem, one zbierały drewno na opał, jagody i przydatne zioła. Trzymaliśmy się z dala od frontu przez cztery lata... Cztery cholerne lata... Wtedy - Verian zacisnął pieść, jego żyły na ramionach i torsie były bardziej widoczne, niczym błękitne szlaki na wzgórzach mięśni -...Wtedy trafiliśmy na patrol Soraka... Zaskoczyli nas... Świst strzał, jęk Vierny, krew z jej serca przebitego strzałą zrosiła ściółkę... Upadła na kolana, a potem bezwładnie osunęła się na ziemię. W jednej chwili zmieniłem się w potwora... Rozszarpałem dwóch żołnierzy za jednym uderzeniem, ale nie zdążyłem zasłonić siostry przez strzałą.... Drien, ją... Ją tez straciłem. Wpadłem w furię, rozwścieczony rozerwałem gardło łucznikowi i dwóm towarzyszącym mu żołnierzom z  krótkimi mieczami. Pozostała dwójka próbowała uciekać, lecz byłem szybszy. Wróciłem do sióstr. Łapami bestii, będąc nadal w szale- wykopałem dwa groby, pochowałem je... zostałem sam. Po tym wydarzeniu błąkałem się przez lasy cały rok, po roku trafiłem na elfy. Powiedziałem im kim jestem, zabrały mnie ze sobą, znów miałem rodzinę. Siostra kaprala Irtena, Tiia była niczym białowłosy anioł. Jej fuksjowe oczy błyszczały w blasku słońca i księżyca. Zmierzaliśmy na front,  lecz pewnej nocy Elfka zniknęła. Irten zarządził poszukiwania. Wyruszyliśmy o świcie,  wyczułem zapach ludzi Soraka. Samodzielnie Elfy wytropiły by ich za dzień lub dwa, ja do prowadziłem ich do porywaczy o zmierzchu. Walka była szybka, każdy z elfów wybrał jeden cel... świst strzał, wszyscy byli martwi. Oprócz jednej osoby. Irten strzelił w brzuch jednego z oprychów, wydobył informacje od żołnierza i podciął mu gardło. Tatuaż nad lewym okiem to prezent od Tiii, dzięki mnie przeżyła. Tiia była mi wdzięczna, spędziliśmy razem noc, była dwa lata starsza... Musiałem odłączyć się od grupy, po tym porwaniu Irten chciał trzymać się z dala od frontu, nie chciał stracić siostry, a ja obiecałem sobie, że pomszczę rodziców którzy najprawdopodobniej nie żyją oraz Drien i Viern, moje kochane siostry... Rodzinę, którą po raz drugi straciłem... Teraz wiesz dlaczego nie lubię mówić o swojej przeszłości. Moją historię znasz tylko ty  i Tiia... Którą niebawem spotkamy.
- Co dwie elfki to nie jedna... obie pomożemy pomścić twoje siostry- odpowiedziała Lonneana - pomścimy  je razem.
- Dość tych smutków - na twarzy Veriana  pojawił się lekki uśmiech, nie chciał już o tym myśleć - chciał bym poznać ciebie, Lonneano, chciałbym zajrzeć w głąb twojej duszy - Verian zrobił miejsce na swym łóżku.
- Cały Ty... z wierzchu owca, wewnątrz wilk - uśmiechnęła się zalotnie, zrzucając z siebie szarozieloną suknię, ukazując mu  zupełnie nagie ciało. Oczy Veriana błysnęły w blasku świec. - jeszcze nie koniec nocy mój drogi, możesz mnie poznać - dodała Złotowłosa.

    Zasnęli przed świtem, zapominając o bólu i cierpieniu. Słońce rozświetlało krople rosy na  liściach wrzosu,  cała polana znajdująca się  przed chatką w lesie błyszczała  fioletem. Verian wiedział, że to ostatni dzień  spokoju,  że znów  musi wrócić na front. Dzieci Nocy potrzebują jego wiedzy, potrzebują lekarza i obrońcy. Pamiętał też o pomszczeniu przybranych sióstr.
~~~~~~~~~~~~~~~~`
Autor: Turpis
Verian i Lonneana: 

Verian
Lonneana

środa, 29 lipca 2015

Historia Kasanny .3.

   Gbur szedł kilka metrów przede mną. Po tym jak powiedział, że zwykle kobiety wstydzą się chodzić bez niczego po przemianie to mimowolnie zaczęłam się zasłaniać. Niby nic nie widać, wszystko schowane pod grubą warstwą sierści... Ale i tak w drodze powrotnej po moje ubrania, byłam zdenerwowana i zażenowana.
    Rhego zapowiedział, że będziemy iść w ludzkich postaciach, więc kazałam mu się odwrócić i zaczęłam zakładać na swoje ludzkie ciało poszczególne części garderoby. Naciągnęłam czarne spodnie, przepaskę, koszulę i pas. Płaszcz przerzuciłam przez ramię, a suknię przymocowałam do jednej z przegródek na sztylety. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się ponownie.
    - Jakbym Ci zmodyfikował tą przepaskę, to mogłabyś ją nosić po przemianie. Z sukni można zrobić niezłą osłonę na...
   - Nie kończ, bo wizja dźwigania mnie na rękach aż po front wejdzie w życie.
   - Jaka nieśmiała... Mogę się już odwrócić?
   - Nie, mam zamiar spędzić w tym ułożeniu całą drogę. Ja będę iść za tobą i udawać, że cię nie znam, a ty zrobisz to samo i mnie zignorujesz. Odstęp mili ci odpowiada?
   Kotołak spojrzał na mnie spode łba i już myślałam, że znów przygwoździ mnie do ziemi, gdy zaczął powoli wycofywać przemianę. Sierść znikała, ukazując niezasłonięte ciało. kości pękały i znów się zrastały, zaczął się zmniejszać, ale nie na tyle, by się ze mną zrównać. Wciąż pozostawał wyższy o głowę. jednak zmiana rozmiaru i objętości ciała przy jego dopasowanym ubiorze... On oczywiście nic sobie z tego nie robił, po prostu zacisną sprzączki na boku przepaski, żeby nie spadła. Świetnie, ja dostaje wykłady o wstydzie, a on świeci golizną na wszystkie strony i nikomu ma to nie przeszkadzać, tak?!
   - Jesteś bezczelny - fuknęłam i obróciłam się napięcie - powinnam cie po prostu zabić i iść tam sama. Nie potrzebuje twojego towarzystwa ekshibicjonisto...
   - Poczułem się zraniony... A nie, to tylko burczenie w moim brzuchu...
   - Jesteś bezczelny! - powtórzyłam, karcąc się za to w duchu.
   Nie czekając aż on dokończy się ubierać, zaczęłam iść na zachód.
   Zaszłam nawet daleko, już widziałam prześwit wolnej przestrzeni za lasem. Nie było mi jednak dane do niej dojść, bowiem Gbur już się odział i stwierdził, że moje znaczne wyprzedzenie jest próbą ucieczki.
    - Jak już mówiłem, uciekania nie ma. - Chwycił mnie w pasie i zarzucił sobie na ramię jak upolowaną zwierzynę.
    Zaczęłam wierzgać i krzyczeć, biłam go pięściami, gryzłam, ale on pozostawał nieugięty. Szedł niewzruszony, pokonując milę za milą. Pierwszego dnia przeszliśmy w ten sposób jedną dziesiątą trasy. Zatrzymaliśmy się dopiero wieczorem, by gbur mógł coś zjeść i odpocząć. Ja oczywiście zwijałam się na ziemi z bólu- przez cały dzień jego ramię wbijało mi się w brzuch, przez kilka godzin wisiałam głową do dołu i na dodatek- bym nie uciekła- trzymał mnie za nogi swoimi wielkimi łapskami, więc miałam siniaki na łydkach... Ona zaś nie wyglądał najgorzej, przez chwilę masował sobie lewe ramię i rozciągną się na ziemi. Bez rozpalania żadnego ogniska, zasnął pod gołym niebem.
   Co za palant.
   Poszłam do lasu i nazbierałam suchych gałęzi, nie miałam zamiaru marznąć tak jak on.
   Rozpaliłam ogień za pomocą krzemieni, które znalazłam w jego tobołku i przez chwilę grzałam się przy płomieniach, rozmasowując zdrętwiałe ciało.
   Ssanie w żołądku i poburkiwanie nie pomagało mi się odprężyć. Postanowiłam zapolować. Najlepiej jakbym złapała zająca, szybko się piecze i ma delikatne mięso, które wręcz rozpływa się w... Stop! Jestem zbyt głodna by o tym myśleć!
    Poderwałam się z ziemi i zaczęłam zdejmować niemal wszystkie ubrania, zostawiając tylko przepaskę, w której poluzowałam rzemień, by nie rozerwała się po przemianie. Skupiłam się na rozprowadzeniu daru po całym ciele, w jednej chwili porosła mnie delikatna sierść, kości się wydłużyły i pogrubiły, szczęka zmieniła ułożenie, a kręgosłup wygiął się nienaturalnie przy stwarzaniu ogona. Wbrew pozorom przemiana nie bolała, towarzyszył jej trzask i chrzęst łamanych kości, mlaskanie i rwanie mięsa oraz skóry... Ale o dziwo, przy całym tym makabrycznym procesie, można było poczuć jedynie łaskotanie u nasady karku.
   Kilka sekund później otworzyłam oczy i zobaczyłam świat, tak, jak widzą go łowcy. W lesie grasowało wiele zwierząt, niechybnie wiatr już zaniósł im wiadomość w postaci zapachu mojej sierści. Każda zwierzyna wie, że pojawił się łowca.
    Czas na łowy.

                                                                         *****

    Krew smakowała przecudnie, ciepły płyn ściekał mi po brodzie, gdy wbijałam się zębami w gardło sarny. Nie był to wprawdzie zając, ale mięsa starczy na więcej dni. ostatnie spazmy wstrząsnęły zwierzęciem i światło uciekło z jego ciała. Martwe truchło zarzuciłam na ramię i wróciłam do obozu truchtem.
   Rhego gdzieś zniknął, miejsce w którym spał wciąż wyglądało na ciepłe, ale samego źródła ciepła nigdzie nie widziałam.
   Zrzuciłam sarnę na ziemię i wypatroszyłam ją szybko. Resztę dokończę, gdy odnajdę tego gbura. Najpierw uważnie obejrzałam obrzeże lasu, nikogo na nim nie było. Szlag, szlag, szlag, tylko same problemy!!!
   Pobiegłam niewyraźnym tropem, kilka złamanych gałązek, od czasu do czasu wgniecenie w ziemi i była szansa, że go znajdę. Szłam na czterech łapach, rezygnując z wygody, na rzecz praktyczności. Właśnie w ten sposób trafiłam na zapach, którego się tu nie spodziewałam.
   - Cholera jasna, ludzie. - zaklęłam głośno w duchu i poderwałam się na dwie łapy.
   Porwali go?
   Tego wielkoluda?
   JAK?!
   Pełna negatywnych myśli biegłam tropem ludzkiego zapachu. W końcu zobaczyłam inne ognisko, małe, schowane między drzewami. Dookoła niego kłębiło się kilku uzbrojonych wojskowych, wyglądali jakby z czymś się siłowali- zapewne z Rhego...
   Najciszej jak potrafiłam, zaczęłam się skradać w ich kierunku. Pewnie nie spodziewali się mojego przybycia, właśnie byli w trakcie zakładania na mojego towarzysza srebrnej maski. Jego ludzkie ciało szczelnie opleciono łańcuchem- zapewne wykonanym ze srebra- na dłoniach miał zapięte grube kajdany. Świetnie. Jest bezbronny. Trzeba było nie spać tak beztrosko pod gołym niebem po tym przedstawieniu jakie odstawił. Pewnie zwróciliśmy na siebie uwagę naszym zachowaniem...
   Nie miałam przy sobie żadnej broni, poza kłami i pazurami. Na dodatek byłam tylko w przepasce. I jeszcze całą sierść mam w krwi! Nosz ku*wa!
   Ugięłam kolana i wykonałam miękki skok na najbliższe drzewo. W porę wysunięte pazury wbiły się w miękką korę, a ja mogłam się spokojnie wspiąć wyżej. przeskakiwałam z drzewa na drzewo aż znalazłam się tuż nad ich obozowiskiem. Sprawdziłam który z nich ma klucze do kajdan i maski. O, ten! zerwałam szyszkę wiszącą obok mojej twarzy i rzuciłam nią pod jego nogi.
   Jak to każdy człowiek.
   Schylił się po nią.
   Wtedy skoczyłam na niego, przygniatając klucznika całym swoim cielskiem. reszta oddziału zastygła w bezruchu, miałam wystarczająco czasu, by przeorać mu gardło i zabrać klucze. Konający człowiek charczał panicznie jak zarzynane zwierze- kopnęłam go z całej siły i posłałam jego ciało poza obręb światła jakie dawało ognisko.
   Reszta drużyny nagle się ocknęła, sięgnęli do kieszeni po woreczki ze sproszkowanym srebrem i berylem. Zaczęli mnie otaczać, myśląc że w ten sposób choć jeden z nich mnie trafi i padnę z bólu.
    - No śmiało, i tak już udowodniliście na co was stać, porwać takiego bydlaka, no, no, no niemal was podziwiam. - zaśmiałam się głośno i stanęłam w takiej pozycji, jakbym miała skoczyć do góry, oczywiście wszyscy również ugięli kolana i spojrzeli na przestrzeń ponad mną, dzięki czemu mogłam wykorzystać moment ich nieuwagi.
   Przeturlałam się do przodu, wyrywając najbliższemu z napastników rzepki z kolan. Nieszczęśnik wrzasnął dziko i upadł na ziemię- jednego mam z głowy. Skoczyłam na drzewo i odbiłam się od jego pnia, chwytając dwóch następnych wojowników za głowy. Wbiłam im pazury w czaszki i przybiłam ich do ziemi, miażdżąc delikatną osłonę mózgu. Został tylko jeden. Zaczęłam szukać go wzrokiem, podświetlona jednostka stała za mną i mierzyła do mnie z kuszy.
   Wciągnęłam powietrze ze świstem- Grot jest z berylu! Cholera! - Zdążyłam tylko lekko się przesunąć, nim strzała wystrzeliła prosto we mnie.
   Siła z jaką oberwałam odrzuciła mnie do tylu. Upadłam na plecy i jęknęłam cicho. Na razie nie czułam bólu- cieszyłam się z tego, bowiem wiedziałam, jak wielkie katusze będę przeżywać później.
   Nie miałam czasu na odpoczynek. Stękając podniosłam się z ziemi i złamałam bełt by mi nie przeszkadzał. Spojrzałam na kusznika z nienawiścią i rzuciłam się prosto na jego odsłonięte gardło. Zacisnęłam zęby na jego krtani i wyrwałam ją, przy akompaniamencie wrzasków człowieka, którego pozbawiłam rzepek. Upuściłam ciało, którym targały przedśmiertne konwulsje i splunęłam siarczyście na jego wykrzywiona w grymasie bólu twarz. Miałam serdecznie dość żołnierzy Soraka, Łowców i innych śmieci, które bez powodu nas mordują.
   Niech poczują strach. Dźgnęli patykiem nie tego potwora co trzeba.
                                                                         
                                                                    ******

   Podeszłam do Rhego i uwolniłam go z łańcuchów, kajdan i maski. Wyglądał jak siedem nieszczęść, ochlapany krwią i z wyraźnymi śladami pobicia prezentował się o wiele marniej, niż kilka godzin temu.
   - Jak to się stało, że dałeś się takiej małej grupce ludzi?
   - Oni... Boże, posypali mnie srebrem jak kaczkę solą! W jaki sposób podeszli tak cicho?!
   - W ludzkiej postaci jesteśmy słabsi, mamy mniej wyczulone zmysły, nie zapominaj o...
   Zemdlałam. Ostatnie co usłyszałam, nim pochłonęła mnie czerwona płachta bólu, było moje imię, wymówione przez Rhego.
~~~~~~~~~~~~~~~`
Autorka: Katarzyna Zduniak :D
Kasanna i Rhego jako ludzie:

Kasanna
Rhego

Historia Alex'a .4.

Nie mogłem oderwać wzroku od płonącego sierocińca. Staliśmy tam już prawie godzinę, a ja nadal nie mogłem się poruszyć.
- Alex, chodź stąd - Grimmir wyraźnie się o mnie martwił. Jego głos był spokojny, ale wewnątrz na pewno zostały resztki szoku.
- Proszę Cię, rusz się stą...
- Gdzie mam niby iść!? Przecież nic nie mam... - Nie myślałem logicznie, prawdę mówiąc byłem załamany.
- Pomyśl, znasz imię matki i wiesz, że jest członkiem Rady, więc co możesz zrobić? - gryf mną mocno potrząsnął.
- Mogę ją odnaleźć - powiedziałem cicho - Ja naprawdę mogę ją odnaleźć! - dopiero teraz zaczęło do mnie docierać co stało się przed pożarem, czy raczej podpaleniu.
- Grimmir? Pójdziesz ze mną? - to była słabość. Gryf patrzył na mnie przez chwilę. Po czym przemówił.
-Nie wierzę, że to zaproponowałeś - byłem czerwony na twarzy - Myślałem, że będę musiał Cię błagać o pozwolenie.
Szczerzył się, a mnie naszła ochota na przywalenie mu w dziob. Jednak z doświadczenia wiem, że mnie bardziej by zabolało.
- Więc najpierw musimy wyjść z lasu, później trzeba będzie przejść przez Wielkie Pustkowie, dalej główną drogą przez góry, Kraina Tysiąca Jezior i wzdłuż rzeki Łzy.
Oczy mojego przyjaciela były ogromne i cały czas się na mnie gapił jakby wyrosła mi druga głowa. Dziwne uczucie.
- Skąd...? Skąd Ty to wiesz? - w jego głosie było niedowierzanie - Mówiłeś, że nigdy nie byłeś dalej jak w lesie koło sierocińca. Więc skąd?
- Theo miał mapę Arnoru. Nauczyłem się jej na pamięć - uśmiechnąłem się do niego psotnie.
- Dlaczego nic mi oo niej nie powiedziałeś?!
- Bo Theo nie wiedział, że o niej wiem.
- CO?!
- Nic takiego. Idziemy? - jedna rozmowa, a jak potrafi poprawić humor. Ostatni raz spojrzałem na dogasające zgliszcza sierocińca. I ruszyłem w stronę lasu. Ta wyprawa nie została przemyślana i nie mieliśmy nic oprócz mojego ubrania (Grimmir jak zawsze był nagi, uważał, że pióra mu wystarczają - nienawidzę go za to) i kilku srebrnych monet.

                                                                               * * *

Szliśmy już bardzo długo, a las wyraźnie nie zamierzał się kończyć. Wszędzie były ogromne drzewa i krzaki sięgające mi do pasa. Gryf nie wydawał się zdziwiony tym, że las tylko troszkę się przerzedził. Szedł przodem torując mi drogę.
- Grimmir? Jest już późno. Poszukajmy miejsca na nocleg.
- Myślę nad tym już od jakiegoś czasu. Może chodźmy jeszcze kawałek jak nie znajdziemy żadnej jaskini czy miejsca chodź częściowo ukrytego to...
- To będziemy spać na albo pod drzewem - przerwałem mu. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Skinął głową. Czyli się ze mną zgadzał - nowość. Szliśmy jeszcze około godziny. Mój przyjaciel wyglądał na zrezygnowanego. Ja sam miałem powoli tego dosyć.
- Spójrz! Czy tam nie stoi jakaś chatka? - Grimmir spojrzał we wskazanym przeze mnie kierunku.
- Tak, chyba tak! - na jego twarzy wykwitł uśmiech - Spostrzegawczy jesteś.
- Dzięki, ale koniec słodzenia. Idziemy! - byłem naprawdę z siebie zadowolony. Z bliska widać było, jaka jest niewielka. Prawdopodobnie należy lub należała do drwala.
- Mamy zapukać? - spytał podenerwowany gryf. W końcu byliśmy Dziećmi Nocy i żaden człowiek nie udzieliłby nam schronienia nie narażając się na gniew króla Soraka.
- Myślę, że tak - wahałem się przez chwilę - Lepiej będzie jak ja to zrobię, a Ty staniesz trochę z boku, wyglądam normalniej.
Mówiąc to uśmiechnąłem się do niego. Spojrzał na mnie lekko urażony. Zapukałem do drzwi drewnianego domku. Staliśmy przez chwilę, ale nikt nie odpowiadał. Zerknąłem na Grimmira.
- Wchodzimy? - zapytałem.
- Tak, od dawna może tu nikt nie mieszkać.
Powoli uchyliłem drzwi i wyszedłem do środka. Znalazłem się w niewielkim pokoju z którego praktycznie składała się cała chatka. Nie wydawała się opuszczona. Tylko trochę zaniedbana. Wszędzie był kurz, na podłodze, na jedynym krześle, na szafie i na łóżku w kącie pokoju.
Były jeszcze drzwi, ktorych na początku nie zauważyłem. Podszedłem aby je otworzyć. Zrobiłem to powoli, a one upiornie zaskrzypiały. Pomieszczenie było malutkie i wyraźnie służyło za miejsce do mycia (łazienką bym tego nie nazwał) stał tam taborecik i duża misa na wodę na ścianie wisiał haczyk prawdopodobnie na ubranie lub ręcznik. Jedzenia tu na pewno nie znajdziemy. Po cichu na to liczyłem, przecież bez niego długo nie pożyjemy. Właśnie miałem wyjść, gdy usłyszałem cichy pisk. Obróciłem się gwałtownie. Nic się nie zmieniło. Więc skąd...?
Po chwili namysłu zbliżyłem się do miski. Leżała w niej lisica. Martwa lisica. Zamrugałem. Martwe zwierzęta nie piszczą. Koło niej, a właściwie prawie pod leżało lisie szczenie. Maleńkie i całe białe. Wysunęło pyszczek i cicho zapiszczało wybijając we mnie swoje czarne oczka. Było przesłodkie. Ukucnąłem niedaleko miski i wyciągałem rękę do lisiątka. Ono przybliżyło się i pozwoliło pogłaskać. Mimowolnie się uśmiechnąłem i poniosłem je.
- Grimmir! Pacz co znalazłem! - ruszyłem w jego stronę.
- To lis - w jego głosie było zdziwienie - nie zamierzasz chyba tego zatrzymać, prawda?
- A dlaczego nie? - zaskoczył mnie.
- Czym to nakarmisz? My nie mamy co jeść, a to będzie tylko przeszkadzać.
Mój lis spojrzał na niego przekrzywiając łepek.
- Wyrzuć to - powiedział gryf.
- Nie ma mowy, jest mój.
Z nowym zwierzakiem w ramionach, ruszyłem do szafy, chciałem sprawdzić co w niej jest. Grimmir palił mi spojrzeniem plecy. Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazała się peleryna podróżna. Położyłem lisa na ziemi i wyjąłem ją. Była czarna i miała ogromny jak dla mnie kaptur. Zarzuciłem ją na ramiona i okazało się, że jest tylko troszeczkę za długa.
- Powinieneś ją wziąć. Jak tak stoisz to nawet błon u palów ci nie widać.
- Myślę, że to dobry pomysł. I zostańmy tutaj na noc. Nie ma sensu iść dalej.
Przez chwilę staliśmy patrząc na pokój. Było tylko jedno łóżko i do tego bardzo wąskie. Gryf nawet jakby się skulił to by się na nim nie zmieścił.
Gryf nawet jakby się skulił to by się na nim nie zmieścił.
- Prześpię się na podłodze - powiedział Grimmir.
- Możesz spać na krześle - odpowiedziałem bardzo cicho, podnosząc lisa z podłogi.
- Nie musisz się o mnie martwić.
- Nie martwię się o ciebie - zabrzmiało ostrzej niż zamierzałem. Położyłem się na łóżku, a moje zwierzątko się we mnie wtuliło. Gryf postanowił mnie posłuchać i zajął krzesło. Zasnąłem bardzo szybko.
~~~~~~~~~~~~~
Autorka: Zuzanna "Shinigami"
Lis:
Biały lis :D 

Obserwatorzy